literatura

Dzień gniewu Szczygielskiego

Są takie powieści, które trzymają w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Są takie książki, które wciągają czytelnika na długie godziny. Są takie historie, które na długo pozostają w pamięci i do których chce się powracać. Są też takie kryminały, które wieją nudą, ich akcja toczy się dość leniwie, a czytelnik nawet nie zastanawia się nad tym, kto zabił. Wręcz przeciwnie – powoli podąża za głównymi bohaterami, chociaż historia, w której się znajdują wcale nie jest intrygująca. Dokładnie tak dzieje się w przypadku spotkania z powieścią Dzień gniewu autorstwa Bartosza Szczygielskiego.

To kryminał, w którym nic nie jest oczywiste i realne. Historia, która powoli odsłania swoje mroczne zakamarki toczy się wyjątkowo powoli i leniwie, nie dając czytelnikowi okazji do zatracenia. To taka książka, którą czyta się, bo jak się już zaczęło to może warto dobrnąć do końca. Niestety, pierwsze sto stron to walka z samym sobą i z kolejnymi – może i zaskakującymi, ale mało interesującymi – zwrotami akcji.

Historia niby przypadkowego wypadku w centrum handlowym zaczyna nabierać tempa dopiero w połowie całej powieści. Nie jest to jednak zwrot zmuszający do myślenia, zgadywania i poszukiwania sprawcy. Czytelnik raczej przygląda się policjantom i uczestnikom feralnego zdarzenia, stojąc z boku i zastanawiając się, czy ta historia ma jakiekolwiek zakończenie.

Chory umysł i policjant na urlopie

Był słoneczny zwykły dzień. W sam środek centrum handlowego wjechał rozpędzony samochód. Początkowo media wróżyły sensacyjny atak złego bohatera, który celowo wjechał w klientów i doprowadził do śmierci kilku z nich. Wszystkie stacje radiowe i telewizyjne mówiły o celowym zamachu, panice i zagrożeniu kolejnymi atakami. Szybko jednak okazało się, że prowadzący dochodzenie policjanci mają dowody na to, że był to po prostu nieszczęśliwy wypadek.

Z taką wersją wydarzeń nie zgadzał się, odesłany właśnie na urlop, młodszy aspirant Krystian Betel. Jego zdaniem wypadek w centrum handlowym nie był przypadkowy i miał swój ciąg dalszy w szpitalu, do którego trafiła jedna z ofiar zdarzenia. Niestety, w swoich domysłach i podejrzenia został całkiem sam, w dodatku narażając się wielokrotnie swoim przełożonym.

O tym, czy zagadkowy niby-zamach w centrum handlowym rzeczywiście był tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, czy może początkiem znacznie większej i poważniejszej akcji zbrojnej, czytelnik dowiaduje się pod koniec leniwie toczącej się opowieści. Opowieści o chorym umyśle, niebezpiecznych planach i poszukiwaniu akceptacji za wszelką cenę.

Nierealny Dzień Gniewu

Dzień gniewu to historia tak nieprawdziwa, że trudno wciągnąć się w jej fabułę. Czytelnikowi przez cały czas wydaje się, że balansuje na pograniczu świata rzeczywistego i snu, zrodzonego w umyśle osoby chorej psychicznie. Pytanie o to, czy taka historia mogłaby wydarzyć się naprawdę, jest chyba tym, które towarzyszy czytelnikowi przez całą powieść. I właściwie trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź, co zauważa sam autor. W krótkim tekście Bartosz Szczygielski przekonuje, że takie wydarzenia mogą wydarzyć się nawet jutro, albo jeszcze dzisiaj w każdym miejscu na ziemi, także w Polsce.

Historia została napisana w taki sposób, że mnie nie przekonuje jej potencjalna prawdziwość. Sama akcja toczy się w taki sposób, że traktuję powieść Bartosza Szczygielskiego bardziej jako kryminalny science-fiction niż wciągającą, realną, zagadkową powieść o mordercy, ofierze i kilku, bardziej lub mniej przypadkowych, ofiarach.

Jest to taka powieść, którą można przeczytać, ale o której szybko się zapomina.